31 maj 2012

Off the beaten track

Bo Londyn to nie tylko West End, Big Ben i London Eye!
Gdziekolwiek jestem lubię zapuszczać się w rejony rzadziej uczęszczane przez turystów. Tylko wtedy można naprawdę poznać miasto, które się odwiedza. Pretekstem do wybrania się do dzielnicy Hackney były dwa muzea: Bethnal Green Museum of Childhood oraz Geffrye Museum. To pierwsze przenosi nas w czasy dzieciństwa, zarówno naszego, jak i naszych rodziców, dziadków, czy prapradziadków. Geffrye Museum to również powrót do przeszłości, ale pod kątem wystroju wnętrz. Co ważne, oba muzea kuszą napisem ‘free admissions’ :)
Jako, że nie są to miejsca wielkości Natural History czy też V&A Museums to miałyśmy z dziewczynami jeszcze całe popołudnie do zagospodarowania. Najpierw przeszłyśmy okolicę wzdłuż i wszerz, jednocześnie zajadając się kanapkami z pobliskiego tesco, a potem zdecydowałyśmy, że wsiadamy w pierwszy autobus jaki przyjedzie na najbliższy przystanek i odkrywamy tajemnice dzielnicy :) Tak się złożyło, że autobus jechał w kierunku Hackney Wick. Nie miałyśmy zielonego pojęcia, gdzie to jest, czy warto tam jechać, i gdzie powinniśmy wysiąść, ale to właśnie sprawiło, że świetnie się bawiłyśmy. Jak tylko zobaczyłam tabliczkę „London Fields” stwierdziłam, że tam właśnie musimy wysiąść. (London Fields to park, i jednocześnie tytuł książki Martina Amisa, która dostąpiła zaszczytu znalezienia się w mojej pracy mgr ;) ). Dzięki temu odnalazłyśmy też ciekawe miejsce na wypad na piwo. Taka trochę obskurna piwiarnia z muzyką na żywo, niedaleko przystanku kolejowego London Fields :) Jak się później dowiedziałam jest stamtąd całkiem niedaleko do Stratford, gdzie znajdują się główne areny zbliżających się Igrzysk Olimpijskich. Tam mam nadzieję również wkrótce zawitam. 
Kilka fotek  Hackney:


Geffrye Museum:

30 maj 2012

Idealna Host Family

Czytając post Angeli po raz kolejny dotarło do mnie jak wielkie miałam szczęście trafiając do mojej rodziny. I aż się głupio poczułam jak sobie przypomniałam momenty, kiedy włączała mi się w głowie lampka pt. 'polskie marudzenie'. Te wszystkie gorsze chwile wydają się być tak nieistotne w porównaniu do codziennej, naprawdę kolorowej rzeczywistości. Jestem u rodziny, która nie traktuje au pair jak taniej siły roboczej, nie wykorzystuje jej kiedy tylko może, dba o to, aby czuła się komfortowo, staje po jej stronie kiedy dzieci nie zachowują się tak jak powinny. Mam host rodziców, którzy już teraz myślą jak zorganizować letnie wakacje, żeby nie były one dla mnie zbyt wyczerpujące, którzy z wyrozumiałością podchodzą do niedopieczonego burgera na obiad, czy też zniszczonego zderzaka w samochodzie, którzy zatrudniają au pair, bo tego wymaga od nich ich zapracowany styl życia, a nie po to, by ktoś ich wyręczał w wychowywaniu ich dzieci. Mam host rodzinę, która wywiązuje się ze wszystkiego, co zostało ustalone przed moim przyjazdem, która nie płaci żałosnych stawek za opiekę nad ich dziećmi, bo zdaje sobie sprawę, że ta praca to nie jest taka łatwizna i sama przyjemność. Mam host mum, która nadużywa słowa "lovely", host dad, który upaja się możliwością wyśmiewania moich nawyków żywieniowych, psa, który uwielbia zjadać moje japonki, i dwójkę dzieci, które kiedyś spowodują, że umrę ze zmęczenia skacząc z nimi godzinami na trampolinie :) Udało mi się trafić na inteligentnych ludzi, którzy mądrze wychowują swoje dzieci. I wszystkim przyszłym au pair życzę tego samego.

28 maj 2012

London, I LOVE YOU!

Zaniedbuję bloga strasznie! Wiem, przepraszam, obiecuję poprawę. Tyle do opowiedzenia, ale albo brakuje czasu, albo zwyczajnie nie potrafię ująć w słowach tego jak jest fantastycznie. Uwielbiam to miasto, uwielbiam tę pogodę, która tydzień temu do nas zawitała, uwielbiam fakt, że starczyło mi odwagi, żeby zrobić sobie przerwę od marazmu i rutyny i tutaj przyjechać.
Postaram się zrobić sobie jakąś listę tematów, które miałam poruszyć i może powolutku, po kolei uda mi się wszystko nadrobić.

"By seeing London, I have seen as much of life as the world can show."
"When a man is tired of London, he is tired of life; for there is in London all that life can afford."
 Samuel Johnson

19 maj 2012

Bo Kingston fajne jest!

Jako, że zawdzięczam temu miastu zakup dwóch nowych sukienek, bluzek, paska i kolczyków w cenie nie odstraszającej au pair oraz drinki za 2 czy 3 funty w jednym z klubów to będzie mi się to miejsce bardzo dobrze kojarzyło :)
Swoją drogą to te tanie drinki to masakra, siedzę teraz w domu z kacem jak jakiś zombie i nie chce mi się nawet zejść na dół zrobić kanapki, mimo, że jestem cholernie głodna.
Impreza w klubie Oceana w centrum Kingston została dodana do udanych. Co prawda czasami czułam się tam trochę jak na jakiejś imprezie w szkole średniej, ze względu na to, że wszyscy wyglądali na jakieś 16lat! (wstęp jest za okazaniem dowodu, więc na pewno mieli co najmniej 18:) ) ale i tak było nieźle.
Planowana powtórka, ale tym razem może inny klub. Tymczasem siłą woli ściągam tyłek z łóżka i zwlekam się ku kuchni.

9 maj 2012

Brighton in the rain

Mówi się, że Sopot to polskie Brighton. Ja bym raczej powiedziała, że Brighton to angielski Sopot. Bo prawda jest taka, że nasz malutki kurort wygrywa w przedbiegach rywalizację na miejsce spędzenia wymarzonego wakacyjnego urlopu. Oczywiście moja opinia może być trochę zaburzona faktem, że pogoda nas w Brighton nie rozpieszczała i nie mogłyśmy w pełni zakosztować tamtejszej atmosfery, ale samo miasto naprawdę nie robi jakiegoś większego wrażenia. Architektura nie powala, molo też nie zachwyca (nie podoba mi się pomysł zabudowywania mola, i to w dodatku trochę kiczowatym wesołym miasteczkiem), no i ta angielska plaża, która zamiast piasku ma kamienie. Co prawda jest tam trochę urokliwych uliczek, ale ogólnie nie było jakiegoś WOW. Bardziej mi się podobało w Portsmouth Harbour. Jedyny powód, dla którego warto pojechać do Brighton to Royal Pavilion - przepiękny pałac wybudowany z polecenia króla Jerzego IV. Już z zewnątrz wygląda zachwycająco, a to nic w porównaniu z jego wnętrzem. Naprawdę robi wrażenie! Niestety w pałacu obowiązuje bezwzględny zakaz fotografowania, więc o to tylko parę widoków z Brighton:

8 maj 2012

All That Jazz!

Garrick Theatre, 7 maja godz. 20:00. Moja pierwsza wizyta w Londyńskim teatrze.


Było bosko! Chicago na scenie jest zdecydowanie lepsze niż filmowe.
Przyszłe londyńskie au pairki - pozycja obowiązkowa! :) 

Ceny spektakli i musicali mogą odstraszać, ale zawsze można próbować kupowania z dużym wyprzedzeniem, oferty 2for1, no i oczywiście budki z tańszymi biletami na Leister Square. Ja wydałam na Chicago prawie połowę tygodniówki, ale nie żałuję, i z tego co się dowiedziałam od Josefine (która widziała już wszystkie najpopularniejsze londyńskie musicale) każdy z hitów West Endu jest wart swojej ceny.

2 maj 2012

Postudiujmy sobie na Oxfordzie!

O ile mamy parę tysięcy funtów na koncie :) no i IQ co najmniej takie jak Doda ;)
Oxford to takie typowe angielskie miasteczko, tyle tylko, że wypełnione po brzegi Collegami należącymi do Oxford University. Z tego co się zorientowałam to każdy z nich udostępniony jest zwiedzającym. Ceny wejściówek to około 3-4 funty. Jako, że w dniu wycieczki nasze portfele cierpiały na niedobór gotówki, to zdecydowałyśmy się wejść tylko do Magdelen College. Dziewczyny stwierdziły, że wnętrza rodem z Harry'go Pottera - czy to prawda, nie wiem. Jestem zapewne jedną z nielicznych, które ani nie czytały, ani nie oglądały przygód młodego czarodzieja.


Swoją drogą to musi być niesamowite uczucie mieszkać w tych przepięknych kilkusetletnich budynkach ze świadomością, że studiuje się na jednej z najbardziej prestiżowych uczelni świata, którą kończyły chociażby takie osobistości jak Oscar Wilde, Kingsley Amis, Rowan Atkinson, Jonathan Swift, Hugh Grant czy też Bill Clinton.


Poza tym w Oxfordzie można zwiedzić także Christ Church, Oxford Castle, Museum of the History of Science czy też zrobić zakupy w sklepie Alicji z Krainy Czarów.


To teraz pora na Cambridge! W końcu moja host mum kończyła tę uczelnię, więc wręcz nie wypada mi jej nie zobaczyć ;)