28 sty 2012

takie piątki lubię!

Piątek praktycznie miałam wolny. Co prawda musiałam wstać rano, zrobić śniadanie i zapakować torby do szkoły, a potem przez jakieś pół godzinki poprasować, ale na tym moje piątkowe obowiązki się skończyły. Około 10 pojechałam do Wimbledonu, żeby w końcu zobaczyć 'Wstyd' (film o facecie seksoholiku). Na obejrzenie tego filmu czekałam już ładnych parę tygodni, naczytałam się bardzo pochlebnych recenzji i oczekiwania miałam ogromne. Chciałam go obejrzeć głównie przez TEGO pana, który od jakiegoś czasu plasuje się w mojej prywatnej czołówce ulubionych aktorów. Fassbender rzeczywiście zagrał fenomenalnie! I te wszystkie wyróżnienia, które na niego spadły są w pełni zasłużone. Ale jeśli chodzi o cały film to po wyjściu z kina sama nie wiedziałam co o nim myśleć. Z resztą to samo miałam z pierwszym filmem McQueen'a. Zarówno 'Głód', jak i 'Wstyd' to filmy mroczne,'"surowe", ciężkie w odbiorze, nie z tych, co to się ogląda przy niedzielnym obiedzie. Jest to dość dobre kino, ale chyba nie dam rady obejrzeć ich ponownie. Jeśli ktoś lubi tego typu filmy, i chciałby obejrzeć historię człowieka, który zmaga się z własnymi demonami, a do tego nie ma nic przeciwko dużej porcji nagości i seksu na ekranie to polecam 'Wstyd'. W Polskich kinach premiera 24 lutego.

Z kolei wieczorem umówiłyśmy się z Karoliną i Marianą do pobliskiego pubu Old Plough. Pub pękał w szwach, niestety średnia wieku gości wahała się pomiędzy 40 a 50 rokiem życia. No ale mówi się trudno. Przynajmniej na jednym z barmanów można było oko zawiesić :) Karolina zamówiła jedno z tutejszych piw, a ja z Marianą zdecydowałyśmy się na Guinessa. Jeden wniosek - piwo w Anglii można pić strumieniami, w ogóle nie czuć, że to alkohol (z resztą ang piwo ma chyba o połowę mniejszą zawartość alkoholu niż polskie). Ogólnie było naprawdę super!



Sobota, niedziela - kierunek: Londyn :)

23 sty 2012

au pairskie urodziny

Dzisiejsze przedpołudnie spędziłam w gronie au pairek. Malin zaprosiła nas do siebie z okazji swoich 21 urodzin. Było naprawdę super. Fajnie jest powymieniać się doświadczeniami, ponarzekać na angielskie zwyczaje, poobgadywać hostów itp. W sumie była nas siódemka. Ja, Mariana(Meksyk), Carina(Dania), Karolina(Dania), Josephine(Szwecja), Gosia(Polska) i oczywiście Malin(Szwecja). Jak widać Skandynawia rządzi! :) Malin mieszka na ulicy pełnej duuużych domów. Ten, w którym ona mieszka w żaden sposób od nich nie odstaje. Zgubić się można:) A w jej pokoju jest tyle przestrzeni, że aż dziwnie się tam czułam:) Oto on:

Taki stary, angielski dom, w którym mają jeszcze te podwójne krany (jak ja się cieszę, że u mnie tego nie ma:D)
Ogólnie rzecz biorąc, to podczas rozmowy wyszło, że wszystkich nas dziwią w Anglii te same rzeczy - po pierwsze, w angielskich domach jest zimno jak cholera! Po drugie, nawet jak jest zimno na dworze to Anglicy paradują w t-shirtach, cienkich spodniach i kurteczkach, podczas gdy jedynymi osobami ubranymi stosownie do pogody są au pairki:) Po trzecie, dzieciaki tutaj nie mają czasu na zabawę, a nawet jeśli trochę mają, to nie zawsze wiedzą jak go wykorzystać. Od dziecka ich plan tygodnia jest idealnie zorganizowany, wypełniony milionem zajęć pozalekcyjnych. Do tego dochodzą jeszcze czasami dziwne nawyki żywieniowe, zachowania na drodze, czy angielska uprzejmość. Trzeba jednak brać poprawkę, że trafiłyśmy do dość specyficznej miejscowości, w której mnóstwo jest nadzianych ludzi, więc na pewno nie jest to grupa reprezentatywna dla wszystkich Anglików.
Przy okazji, wystosuję małe ostrzeżenie dla wszystkich wybierających się do Anglii. Jeżeli kiedykolwiek zobaczycie to:

W żadnym wypadku tego nie próbujcie!:) Ohydztwo jakich mało. Nie potrafię opisać jak to smakuje, poza jednym słowem O-K-R-O-P-N-E!

22 sty 2012

szlag trafił...

... moje oszczędzanie!
Przyjechałam tu z silnym postanowieniem, że przez pierwszy miesiąc postaram się nie wydawać dużo kasy i żyć oszczędnie, tak żeby odłożyć tyle pieniędzy ile w ten wyjazd zainwestowałam. Cały plan legł w gruzach! Ale czy to moja wina, że pokusy otaczają mnie z każdej strony? Dzisiaj wybrałam się z duńską au pair Karoliną i jej niemiecką koleżanką do Kingston. Miasto naprawdę przeurocze, niestety nie zrobiłam żadnych zdjęć. A to dlatego, że najpierw wparowałyśmy do Primarku, gdzie zafundowałam sobie pasek i kolejne spodnie (1f+9f), a potem odwiedziłyśmy włoską knajpkę, w której dość długo się zasiedziałyśmy. Mieli taką fajną ofertę: 11funtów za starter, main course i dessert. Zamówiłam garlic bread with cheese, lasagne i cheese cake. Pychota! Ale ledwo żeśmy wstały od stołu - takie byłyśmy pełne. Następnie krótki spacer (już w ciemnościach, więc mój aparat był kompletnie bezużyteczny), próby odszukania samochodu, a potem drogi do domu i oto jestem. Uboższa o kolejne 25funciaków! Ale raz się żyje, nie? :)
Jutro lecę na urodziny Malin. Zamierzam dotrzeć do jej domu samochodem, więc proszę trzymać kciuki, aby zderzak tym razem nie ucierpiał :)

Pierwszy babysitting

... za mną. Dzieciaki śpią, a ja pewnie za chwilę też zawitam do łóżka. Miałam ich od godziny 18, i ogólnie było spoko. Obejrzeliśmy film o tym surfurze - pingwinie, potem kąpiel, a następnie kładzenie się spać. I tu zaczął się problem. Laura zaczęła lamentować, że nie pójdzie spać zanim nie powie dobranoc mamie. Matthew koniecznie chciał żeby tej nocy spali razem. Więc stwierdziłam - ok. Może leżąc w jednym łóżku będzie im przyjemniej i łatwiej zasnąć. Nic bardziej mylnego. Zaśnięcie zajęło im ponad godzinę! Zamiast przed 21 zasnęli po 22. Nie wiem czy to kwestia bycia wypoczętym i wyspanym po sobocie, czy brak rodziców w domu, czy ta cała ekscytacja możliwością spania razem. W każdym bądź razie wiem, że następnym razem muszą zdecydowanie wcześniej wylądować w łóżku, skoro tyle im zajmuje zaśnięcie, no i każdy ląduje w swoim pokoju, żeby uniknąć dodatkowego nakręcania się.
A z przyjemniejszych rzeczy - dzisiaj bardzo fajny spacer z Karoliną (duńska au pair), a jutro wizyta w Kingston Upon Thames.

20 sty 2012

Ten zły dzień

No niestety jak jest bardzo dobrze to zawsze nadchodzi taki moment/chwila/dzień, który to nasze "bardzo dobrze" rozpieprza w drobny mak. Ja w czwartek miałam dość pracowity dzień. Musiałam pamiętać o wielu rzeczach, podjechać w kilka miejsc. I wszystko było ok. Nawet dumna z siebie byłam, że tak dobrze mi idzie. Wracałam już z Matthew do domu, podjeżdżałam pod dom, parkuję... i bach. Rozwaliłam samochód.... :( tzn rozwaliłam to za dużo powiedziane... kawałeczek zderzaka na rogu zniszczyłam... Zahaczyłam o ich murek! Bo zawsze parkuję zbyt blisko prawej strony, no to tego dnia powiedziałam sobie ze muszę w końcu zrobić to porządnie i zaparkować trochę bliżej lewej... no to zaparkowałam... Jestem na siebie wściekła i jest mi cholernie głupio. Co prawda nie był to żaden niebezpieczny wypadek, nie było żadnego zagrożenia dla mnie, dzieci, dla innych. Ot, odpadł kawałek zderzaka. Ale żeby taką głupotę zrobić... metr od domu przywalić... w głowie mi się nie mieści. No ale trzeba wziąć się w garść i iść dalej do przodu. Matthew mnie pocieszył, że nie jestem pierwsza - ich poprzednia au pair zaryła o drzewo. A Tonia i Richard na całe szczęście nie wyglądali na jakoś bardzo wkurzonych. Myślałam, że będę musiała zapłacić za mechanika, ale dzisiaj się dowiedziałam, że tylko będę robiła dla nich ekstra babysittingi za darmochę. Ale ogólnie humor mi trochę siadł przed weekendem.

Polski produkt....

... znaleziony w angielskiej kuchni :)

18 sty 2012

Codzienność au pair

Kiedy czyta się blogi au pair przeważają w nich posty o fascynujących weekendach, imprezach, zwiedzaniu, nowo poznanych ludziach. O życiu codziennym raczej nikt nie pisze. A nie pisze, bo nie ma o czym. Ta szara codzienność jest niezwykle monotonna i nużąca. W moim przypadku wygląda to następująco:
7:00 zwlekam się z łóżka i doprowadzam do stanu używalności. Schodzę na dół do kuchni, robię sobie herbatę, wyjmuję miski dla dzieciaków na płatki, idę do samochodu zeskrobać szron z okien.
~7:20 wspólne śniadanie. Potem trzeba zagonić dzieciaki do mycia zębów, zapleść Laurze warkoczyka, Matthew wychodzi z tatą wyprowadzić psa na spacer.
8:00 wyjazd do szkoły. Matthew zaczyna zajęcia o 8:15, Laura o 8:30.
9:00 – 15:00 Teoretycznie czas wolny. Praktycznie – trzeba zrobić dzieciom pranie, wyprasować ich ciuchy. Z reguły dwa razy na tydzień. Do tego czasami zamieść podłogę w kuchni, czy też ogarnąć swoje „królestwo”. Poza tym, ja za ekstra kasę zgodziłam się prasować ciuchy rodziców. A w między czasie trzeba sobie zrobić lunch, umyć włosy, a czasami zrobić makijaż, jak mam w planach gdzieś wyjść. No i oczywiście sprawdzić to i owo w necie :)
15:00 wyjazd po dzieci. Z reguły Laura kończy zajęcia o 15:25, a Matthew o 15:45. Raz w tygodniu obydwoje kończą po 16. Po przyjściu ze szkoły od razu zabierają się za pracę domową. Codziennie jest to czytanie, a oprócz tego czasami jakiś worksheet z matematyki bądź angielskiego. Poza tym dzieci powinny codziennie poćwiczyć grę na instrumentach. Laura gra na pianinie, Matthew na trąbce. Dodatkowo od wtorku do czwartku mają zajęcia dodatkowe: pływanie, piłka nożna, skauci. Godzina na którą mam im przygotować posiłek zależy od tego na którą mają te wszystkie extra classes.
~18-19:00 rodzice wracają z pracy. Od tej godziny teoretycznie jestem wolna, ale wiadomo jak to bywa. Jak dziecko poprosi żebym z nim zagrała w karty, to przecież mu nie powiem, żeby spadało, bo ja już mam wolne i nie pracuję wieczorami.
Po godzinie 19 rodzice przygotowują dzieciom kąpiel, czytają książki na dobranoc, kładą spać.
Raczej nie będę miała żadnych babysittingów w tygodniu, mimo, że przewiduje to moja umowa. Babysittingi mogą mi się trafić czasami w sobotę, ale nie są obowiązkowe, jeżeli mam inne plany na weekend to rodzina bierze kogoś innego. Oczywiście weekendowy babysitting mam ekstra płatny.
Ogólnie rzecz biorąc, jak już wielokrotnie pisałam, nie jest źle :)


A tutaj sobie mieszkam:

Evelyn WayApril Cottage

I muszę jeździć tym bydlakiem:


EDIT: dzisiaj pada deszcz, jest ponuro, chłodno i wilgotno... ja chce wiosnę!

16 sty 2012

Zakupy w Guildford

Na niedziele zaplanowałam dwie rzeczy: wyspać się i przejechać się do Guildford. To pierwsze udało się znakomicie, to drugie trochę gorzej. W związku z pracami na torach, podróż, która w normalnych warunkach trwa pół godziny, mi zajęła ponad dwie godziny! Najpierw godzinę czekałam na zastępczy autobus (nie było żadnego rozkładu, przyjeżdżały jak chciały), potem 50 minut na pociąg. Czad! No, ale w końcu dotarłam.


Guildford sprawiło na mnie wrażenie jednego wielkiego sklepu. Wszędzie sklepiki, sklepy, centra handlowe, kawiarnie, restauracje. Do paru zajrzałam, inne ominęłam szerokim łukiem. Rajem okazał się Primark. Ile tam było fajnych rzeczy! I jakie ceny! Gdybym miała za co, to połowę sklepu bym pewnie wykupiła :D Oto moje zdobycze:

Spodnie - 11funtów
Bluzki - każda po 3funty
Japonki - 1,5funta
Jak widać ceny więcej niż przystępne.
Tak jeszcze dla zainteresowanych cheesburger w mcdonaldzie kosztuje 0,99 funta, a mała kawa w costa cafe 2,15f.

Po udanych zakupach udałam się na dworzec. Pociąg miałam mieć za pięć minut, tak więc idealnie. Jednak po tych pięciu minutach męski głos z megafonu poinformował mnie najpierw o opóźnieniu pociągu, a następnie, że on w ogóle nie przyjedzie. No to sobie kwitłam godzinę czekając na następny. Ale potem przynajmniej autobus przyjechał szybciutko. Chociaż tyle! Teraz dwa razy się zastanowię zanim będę krytykować nasz polski transport publiczny :)

15 sty 2012

Raport pogodowy :)

Informacja najważniejsza: nadal nie spadła choćby kropla deszczu:)
Informacja trochę mniej istotna: przyszła zima. Oczywiście zima angielska, czyli trzymetrowe zaspy śniegu i dziesięciostopniowy mróz raczej mi nie grozi. Ale niestety zrobiło się trochę zimno. W sumie zabawne jest to, że w czwartek rozmawiając z mamą opowiadałam jej jaka to jest iście wiosenna pogoda, a dzień później musiałam skrobać rano szyby w samochodzie :)

A oto pobliska polana 12 i 14 stycznia:

14 sty 2012

Pierwsza wizyta w Londynie

No i stało się. Marzenie się spełniło. Po raz pierwszy odwiedziłam Londyn. A przynajmniej malutki skrawek Londynu. O 10 umówiłam się z Anne na stacji kolejowej. Okazało się, że w ten weekend przeprowadzają jakieś prace na torach, skutkujące brakiem bezpośredniego połączenia z Londynem. Trzeba było najpierw pojechać zastępczym autobusem do Tolworth, a tam przesiąść się do pociągu jadącego do stacji Waterloo. Poza tym, że autobus pojawił się pół godziny później niż powinien to obyło się bez większych problemów. Dzięki Day Travel Card, którą kupiłam mogłam się przemieszczać po całym Londynie zarówno pociągiem, metrem, jak i autobusami.
Okazało się, że londyńskie metro nie jest takie straszne na jakie wygląda, wszystko pięknie oznakowane, nie ma problemów z uzyskaniem jakichkolwiek informacji, i chociaż czasami trudno znaleźć wyjście w tych zakręconych korytarzach to żeby się naprawdę zgubić trzeba mieć dużego pecha.
Plan na dzisiaj obejmował wizytę w Imperial War Museum. Było w porządku, ale bez większych zachwytów. Fajnie jest popatrzeć na te wszystkie samoloty, czołgi, łodzie podwodne, ale jeśli nie jest się fanem wojska bądź wielkim miłośnikiem historii to po jakimś czasie zwiedzanie może być odrobinę nużące. Natomiast na pewno warto obejrzeć tamtejszą wystawę o Holocauście, jest naprawdę bardzo dobra.
Zaraz po wyjściu, zjedzeniu kanapki i zakupieniu czekoladowego muffina popędziłyśmy do Notting Hill na spotkanie z Mariane i jej dwoma meksykańskimi koleżankami. Poszłyśmy się przejść na zatłoczoną Portobello Road zastawioną przeróżnymi stoiskami z ciuchami, biżuterią, pamiątkami, jedzeniem i wszystkim czego dusza zapragnie. Kiedy odłożę trochę kasy to na pewno tam wrócę i coś sobie kupię :) Sama uliczka jest dość urokliwa, chociaż chyba lepiej się prezentuje na pocztówkach niż w rzeczywistości. Dzień zakończyłyśmy w kawiarni na jednej z uliczek z Notting Hill.
Tak więc pierwsze koty za płoty - już nie mogę się doczekać następnej wyprawy!

13 sty 2012

au pairki z Cobham

W ciągu trzech ostatnich dni udało mi się spotkać z czterema au pairs mieszkającymi w Cobham. W środę widziałam się z przemiłą kanadyjką Anne, a dzisiaj z meksykanką Marianą, szwedką Cariną i dunką Malin. Carina jest tu już od kwietnia, Anne i Malin są tu od jesieni, a Mariana przyjechała tuż przed Bożym Narodzeniem. Anne i Mariana wywarły na mnie bardzo dobre wrażenie, i myślę, że z nimi mogłabym naprawdę miło spędzać tu czas. Malin też wydaje się w porządku, z kolei Carina jakoś mnie nie przekonała do siebie. Z tego co się dowiedziałam, to w okolicy au pairs jest naprawdę dużo, z czego największą grupę stanowią dziewczyny ze Skandynawii. Z Anne umówiłam się na jutro na wycieczkę do Londynu, najprawdopodobniej odwiedzimy jedno z tamtejszych muzeów, które na całe szczęście są darmowe! Co prawda dzisiaj wpłynie mi moja pierwsza tygodniówka, ale na początku wolałabym nie szastać kasą, i zwiedzać te najtańsze miejsca. Na dalsze wojaże jeszcze będzie czas. Zastanawiam się też nad pójściem na kurs językowy. Nie planowałam tego wcześniej, ale jest to najlepszy sposób żeby poznać nowych ludzi. Więc może pochodzę sobie chociaż dla celów czysto towarzyskich. Chociaż kasy troszkę szkoda... sknera ze mnie straszna :)

11 sty 2012

Pokój au pair

Jest szerokie łóżko, łazienka i dostęp do neta, czyli wszystko czego mi do szczęścia potrzeba :)


10 sty 2012

Takie tam :)

Dzieciaki wróciły po przerwie świątecznej do szkoły. Ale o dziwo, mimo, że miałam mniej roboty czuję się bardziej zmęczona niż wczoraj. No ale nie o tym miało być... Kiedy dzieciaki się edukowały ja przeszłam się po okolicy. Poza tym, że jest tu stacja kolejowa, przystanek autobusowy, pub i stadnina koni to są tylko domy, domy, domy... ale za to jakie! Naprawdę ładne.
A tak poza tym, to w deszczowej Anglii nie widziałam jeszcze kropelki deszczu, temperatura przekracza 10stopni, aura jest iście wiosenna, w sam raz dla mnie.
Jeżeli chodzi o moje postępy w prowadzeniu auta, to jest coraz lepiej. Lewa strona to już nie problem, jeszcze tylko troszkę się stresuję rozmiarem auta i nie do końca mam rozeznanie w okolicznych drogach. Jednocześnie wychwalam w myślach człowieka, który wymyślił automatyczną skrzynię biegów! Jak to ułatwia życie! Dodatkowo jestem pod wrażeniem kultury kierowców na tutejszych drogach. Tutaj nikt nie trąbi na mnie, bo jadę za wolno, nie wyprzedza na trzeciego, ludzie chętnie przepuszczają samochody chcące włączyć się do ruchu. W takich warunkach jazda to przyjemność!

Na koniec widok z mojego pokoju ;)

Piątka angielskich dzieci, pies i ja :)

Pierwszy test za mną. Ze względu na pewien splot okoliczności miałam dzisiaj pod swoją opieką trochę więcej dzieciaków niż moją standardową dwójkę. O 10 Clare(mama) przywiozła do nas dwójkę swoich dzieci Annabelle i James'a żeby się trochę razem pobawiły. Miały zostać do 14, ale bardzo prosiły o możliwość zostania dłużej i pozwoliliśmy im na zostanie do 15:30. W między czasie o 15 wpadł jeszcze jeden chłopczyk - George, który został do 17. Więc w pewnym momencie miałam takie mini przedszkole. Z jednej strony to nawet było mi na rękę, bo przez większość czasu dzieciaki bawiły się same, a ja je tylko monitorowałam, bądź chwilami się do nich dołączałam. Ale z drugiej strony to było trochę męczące. Trochę się zakręciłam w trakcie robienia posiłków (jeden kawałek mięsa zamiast na talerzu wylądował w paszczy psa:D) i w sumie ogarnięcie się w kuchni było największym problemem. Ale podsumowując ten dzień, wydaje mi się, że jak na pierwszy raz było ok. Jutro rozpoczyna się codzienne chodzenie do szkoły i mam nadzieję, że szybciutko dostosuję się do ich planu dnia.
A ze spraw pozazawodowych to dzięki Toni(hm) udało mi się nawiązać kontakt ze skandynawską au pair Karoliną, która przyjechała wczoraj i mieszka w tej samej okolicy. Mamy zamiar umówić się jakoś na kawę w tygodniu. Mam nadzieję, że złapiemy jakiś kontakt. Miło by było mieć kogoś w pobliżu z kim można by się spotkać, pogadać, czy poumawiać na wspólne wycieczki.

8 sty 2012

My second day

Jest dobrze! To tak w wielkim skrócie :) Dzisiaj po raz kolejny ćwiczyłam swoje umiejętności na drodze, obejrzałam kolejny odcinek 'Dr Who', przyglądałam się treningowi rugby, jechałam na rowerze (z cholernie niewygodnym siodełkiem), skakałam na trampolinie, układałam puzzle i jadłam przepyszny obiad przygotowany przez hd. Kuchnia brytyjska nie cieszy się dobrą opinią, ale jak na razie to co jada moja host rodzina jest naprawdę dobre.
Dzięki temu, że przyjechałam tuż przed weekendem miałam czas na aklimatyzację i zapoznanie się ze wszystkim. Prawdziwy sprawdzian nastąpi jutro kiedy praktycznie cały dzień spędzę z dziećmi. Jako, że jutro mają ostatni dzień wakacji to trzeba ich czymś zająć przez cały dzień. Do południa idą na play dates do kolegów, a po południu to kolega przychodzi do nas. Więc będę miała trójeczkę pod swoją opieką. Będę też musiała zrobić im lunch i tea (oni nazywają tak posiłek spożywany około 17). Oba najprawdopodobniej na ciepło, więc zobaczymy kto wygra pojedynek ja vs. kuchenka :)
Najbardziej cieszy mnie fakt, że już się trochę rozluźniłam, czuję się swobodniej w domu i w towarzystwie rodzinki. Nie jest to oczywiście pełen komfort i pewnie nigdy nie będę się tu czuła tak dobrze jak we własnym domu - nie wierzę w to, że można naprawdę stać się częścią rodziny będąc au pair - ale jest szansa, że będzie mi tu miło, przyjemnie i że nie będę się specjalnie stresować na co dzień.

My first day

Pierwszy dzień za mną. Byliśmy dzisiaj na spacerze w pobliskim lesie, i na pobliskiej polanie (nie wiem jak to nazwać po polsku, oni mówią na to ‘field’ a jest to po prostu taki pas zieleni bardzo blisko domu), pojechaliśmy też na zakupy do Mark&Spencer, zrobiliśmy rundkę samochodem po okolicy. Nadszedł też ten moment kiedy ja usiadłam za kierownicą. I muszę powiedzieć, że najtrudniejsze jest to, że ten samochód jest taki ogromny! Boję się, że o coś zahaczę, że się nie zmieszczę, nie wyczuwam w nim odstępów. I mam nawyk jechania zbyt blisko lewej strony, tak jakbym bała się, że zahaczę o samochody znad przeciwka. Ale chyba bierze się to też po części z tego, że drogi są tu bardzo wąskie i zwyczajnie mam wrażenie, że ta wielka landara nie mieści mi się na pasie :) Dom, w którym mieszka moja rodzinka jest świetny. Duży, przestronny, zadbany, ładnie urządzony, a mój pokój jest równie fajny. Dzisiaj ozdobił go wazon żonkili :) Dzieci wydają się bardzo dobrze wychowane, i praktycznie na każdym kroku widać jak rodzice starają się im wpajać pewne zasady. Co prawda dzisiaj były trochę marudne, ale było widać, że są zwyczajnie zmęczone – wczoraj późno położyły się spać. Rodzice też są niezwykle mili. Ale mimo wszystko jestem odrobinę onieśmielona całą tą nowością i pewnie minie trochę czasu zanim będę się mogła poczuć w pełni swobodnie.

7 sty 2012

Podróż Gdańsk-Londyn

Leciałam SASem, jako, że był to jedyny przewoźnik, za którego pośrednictwem mogłam się dostać na Heathrow. Zapłaciłam trochę więcej niż gdybym leciała tanimi liniami, no ale mówi się trudno. Odlot miałam o 15:50, do 15:05 miałam czas, żeby nadać bagaż (swoją drogą walizę miałam wypchaną do granic możliwości, na 23 dozwolone kilogramy, ja miałam prawie 20). Na lotnisku byłam około w pół do trzeciej - udało się rozstać bez łez! To chyba dzięki tym nerwom związanymi z podróżą, człowiek wtedy się spina i nie jest taki emocjonalny. Na przejściu komu zapiszczała brameczka? Oczywiście mnie! A jakżeby inaczej. Pani mnie obszukała, pan niechętnie przetrzepał bagaż podręczny (jak sam stwierdził wygodniej się sprawdza walizki niż plecaki) ale na całe szczęście mojego ukrytego kałasznikowa nie znaleźli ;) Tuż przed odlotem zaczęła się psuć pogoda i już myślałam, że będziemy mieli jakieś opóźnienie, a mój Airbus w Kopenhadze odleci beze mnie, ale nic takiego się nie stało. Wszystko poszło sprawnie, a kiedy znaleźliśmy się ponad poziomem tych deszczowo-śniegowych chmur widok był po prostu nieziemski! Niebo niebiesko-pomarańczowe, zachodzące słońce, chmury pod nami. Bosko po prostu. Niesamowite jest to, jak najpierw kiedy czekałam na boarding, i potem kiedy już siedziałam w samolocie nie mogłam uwierzyć, że rzeczywiście robię to co robię, że jestem tu gdzie jestem, i że czeka mnie to, co mnie czeka. Czułam przez chwilę, jakbym uczestniczyła w życiu kogoś innego :) W Kopenhadze byliśmy o czasie, a wszystkie moje obawy związane z przesiadką zniknęły w mgnieniu oka. Lotnisko jest świetnie oznakowane, przejścia dla pasażerów transferowych nie zajmują wiele czasu, naprawdę nie ma się czym stresować. Do Londynu przylecieliśmy z kilkunastominutowym opóźnieniem, potem trzeba było odstać dość długo na UK border i odebrać walizy. Byłam ciekawa czy mój bagaż dotarł razem ze mną do Anglii – otóż dotarł drodzy państwo, ale bez kółek! Wiem, że moja walizka jest słabej jakości, ale ja nie wiem co oni robili z tymi bagażami, że oderwali jej kółka! Całe szczęście mimo tego jakoś udało się ją ciągnąć za sobą. Rodzinki nie zauważyłam wśród tego oczekującego tłumu, ale na całe szczęście oni wypatrzyli mnie. Przyjechali we trójkę – HM i dzieciaki. HD musiał pojechać do Brigthon, żeby sprawdzić czy po tutejszych ostatnich wichurach ich łódka jeszcze istnieje. Do samochodu (ło matko, jakiego fajnego:) ) i w drogę! Pół godzinki i byliśmy na miejscu. Dzieciaki oprowadziły mnie po domu, Tonia zrobiła mi kolację i czas szybko zleciał, potem tylko rozpakowanie tych wszystkich klamotów, które zabrałam i próby zaśnięcia na nowym miejscu. O domu, rodzince, okolicy już niedługo napiszę.

Jestem w Anglii!

I tak oto siedzę w swoim wielkim łóżku w moim pokoju w którym spędzę kolejne osiem miesięcy. Jest sobota, godzina 2 polskiego czasu, a ja nie mogę zasnąć. Jeszcze nie rozkminiłam tutejszego wifi więc przelewam swoje myśli do worda, na bloga trafią później. Jak na razie wszystko zapowiada się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Dom jest po prostu bajeczny, mój pokój również, dzieciaki wydają się naprawdę dobrze wychowane, a wszyscy są niezwykle mili. Ale zobaczymy co przyniesie los :) Jutro pierwsze starcie z samochodem i lewą stroną jezdni, zapoznanie się szczegółowo ze wszystkim co w domu i zobaczy się co jeszcze.

2 sty 2012

Ostatnie dni przed wyjazdem

Wyjazd już w piątek. Poziom zdenerwowania rośnie, ale jestem dobrej myśli. Ostatnie dni miałam trochę melancholijne, ale wróciłam do normy i jest już dobrze. Chociaż na lotnisku pewnie bez łez się nie obędzie. W między czasie nadszedł ten moment, że trzeba wszystko uporządkować na około siebie, pozamykać pewne sprawy i wykonać próbne pakowanie. Zamknęłam swoje konto bankowe, którego co prawda wcześniej zamykać nie chciałam, ale jak przeczytałam warunki regulaminu na kolejny rok to im podziękowałam. Zlikwidowałam też abonament w Orange, żeby nie tracić pieniędzy na coś, czego i tak używać nie będę. Wybrałam się na pocztę, żeby się upewnić, że moja mama będzie mogła odbierać przesyłki zaadresowane do mnie. Przechwyciłam od Tere naszą kartę flyforfree, no i zabrałam się za pakowanie. Wrzuciłam do walizy wszystko, co chciałam, po czym magiczna waga powiedziała mi, że tak bardzo mnie lubi, że mogę jeszcze załadować parę kilo. Bosko! Zabieram pół domu ze sobą ;) Potem z kolei wybrałam się na poszukiwania jakiś podarunków dla dzieciaków. Chciałabym im dać jakieś drobiazgi związane z Gdańskiem i Polską. Ale wybór taki trochę słaby. Dzisiaj, co prawda, widziałam prześlicznego misia ubranego w koszulkę z napisem Poland, który mogłabym podarować Laurze, ale co dać Matthew nie mam pojęcia. Na pewno dostaną najlepsze na świecie polskie słodycze: ptasie mleczko i krówki! Jutro jeszcze parę miejsc do odwiedzenia, w środę pożegnalne spotkania, najpierw z Zi, potem z Tere, w czwartek zapinanie wszystkiego na ostatni guzik, a w piątek o tej porze będę już na miejscu :)